Mieczysław Orłowicz (1881-1959), jeden z twórców polskiej turystyki pieszej tak wspominał trzydniową wycieczkę w Karkonosze w 1908 roku, na którą zabrał swoich znajomych z lwowskiego Akademickiego Klubu Turystycznego.
Wędrując przez trzy dni napatrzyliśmy się do woli najbardziej filisterskiej turystyce, jaką sobie w górach w ogóle można wyobrazić.
Przeszliśmy Karkonosze od wschodu do zachodu całym szklakiem, oglądaliśmy zbocza tak osobliwe, że dzisiaj, znając Karkonosze w ich obecnym wyglądzie i widząc publiczność, jaka obecnie tam wędruje, nie wyobrażamy sobie, że te same góry przed 50 laty mogły być koncentracją takiego strasznego i tak hałaśliwego filisterstwa niemieckiego.
W dni powszednie specjalne pociągi turystyczne przyjeżdżały tu rzadziej, w niedziele i święta prawie co kilka minut. Jedne z nich przyjeżdżały na końcową stację – Karpacz, drugie na inną końcową stację – Szklarska Poręba. Większość wychodziła z Berlina, mniej –
z miast saskich, czyli z Drezna, Lipska, Chemnitz albo Haale. Z każdego pociągu wysypywało się jakieś 500 albo 600 podróżnych.
W rezultacie przyjeżdżało na każdą stację po 20 takich pociągów, z których wysiadało w Karpaczu i w Szklarskiej Porębie po 12 tysięcy turystów w przybliżeniu.
Cała ta gromada rzucała się na Karkonosze, projektując do wieczora zrobić długą grzbietową wędrówkę z Karpacza do Szklarskiej Poręby, lub ze Szklarskiej Poręby do Karpacza w zależności od miejsca przybycia. Wędrówka ta prowadziła grzbietem od Śnieżki do Szrenicy i odwrotnie – od Szrenicy do Śnieżki. Centralnym punktem spotkania obydwu grup była głęboka przełęcz karkonoska, położona mniej więcej w połowie grzbietu Karkonoszy.
Myliłby się ten, kto idąc wówczas w Karkonosze spodziewał się, że zazna tu spokoju. Bynajmniej. Były to góry najbardziej hałaśliwe, jakie widziałem w życiu. Połowa Niemców przychodziła tu na całe niedziele po prostu tylko w tym celu, żeby wykrzyczeć się do spuchnięcia gardła, wypić po kilkanaście halb piwa, o ile możności prosto z lodowni, i zjeść po kilka par parówek albo po kilka porcji gulaszu.
Niewielki procent Niemców, chcąc zaimponować przechodniom mijanym na trasie wycieczki swoim obyciem z górami, wdziewał na niedzielne wędrówki kostiumy tyrolskie, które tygodniami chowane były w szafie jako przeznaczone do wdziewania na bale kostiumowe czy masowe w Berlinie lub Dreźnie. Ludzie szanujący obyczaje górali niemieckich w sposobie noszenia ubioru, który zostawiał dużą lukę między krótkimi skórzanymi spodenkami, a wełnianymi zielonymi sztylpami na łydkach, osłaniając nagie kolana, szanowali te nagie kolana. Część wszakże nie mgła znieść nagości prawdopodobnie ze względu na ochronę kolan, które lada wiaterek narażał na reumatyzm, i wciągała na kolana kalesony, stające się z każdą godziną bardziej brudne, tak że pod koniec dnia robiły wrażenie bardzo nieestetyczne. Owe brudne kalesony stały się niemal symbolem berlińczyka w tyrolskim kostiumie w Karkonoszach.
Odległość od schroniska do schroniska wynosiła na ogół nie więcej niż 1 km. Było ich na całej trasie bardzo dużo. Wszystkie były w ręku Niemców, schronisko czeskich w owym czasie na grzbiecie Karkonoszy nie zauważyłem wcale. O ile tu nawet gospodarował ktoś pochodzący z austriackiej strony, to był Niemcem sudeckim, przewyższającym jeszcze w szowinizmie antyczeskim Niemców z Prus czy ze Śląska niemieckiego. Zanim doszło się do schroniska ukrytego przeważnie w lesie, dodawały ducha do dalszego marszu zachęcające turystę napisy w rodzaju „jeszcze 10 minut do najbliższego pilzenra” – jeśli działo się to po stronie austriackiej – i odwrotnie: „jeszcze 10 minut do najbliższego piwa bawarskiego”, o ile chodziło o stronę niemiecką.
Turysta idący w stanie zziajania był co 2 minuty krzepiony na duchu napisami na ławeczkach, rzadziej na drzewach lub specjalnych tablicach, ile jeszcze minut dzieli go od najbliższej bomby piwa albo najbliższej pary parówek z musztardą. I jakże tu nie wyciągać nóg,
by przyspieszyć o minutę błogą chwilę, gdy zasiądzie się przy tacy parówek podawanych na podstawkach z masy papierowej i gdy pociągnie się tęgi haust pysznego pilznera, czy też dla odmiany Löwen Brauhaus.
I tak idąc od schroniska do schroniska i od ławeczki do ławeczki nawet nie zauważało się przybycia do Karpacza czy do Szklarskiej Poręby i tura była skończona, a 15 bomb pilznera wypitych. W głowie trochę szumiało, ale za to świat wydawał się piękny, nawet w dni
z ulewnym deszczem, a gulasz oraz parówki smakowały jak nigdy. Wszyscy na ogół turyści śpiewali po drodze jak zarzynane bawoły i wśród tego ryku pijaków i chwiejnych korpusów wędrowało się całymi godzinami. W dodatku co 100 m stała katarynka, przeważnie własność Niemców czeskich, i wygrywała dla dodania ducha maszerującym turystom wiedeńskie walce i marsze, a białe myszy lub zielone papugi ciągnęły wśród wielkiego wrzasku losy zakochanym parom.
Tak oto wyglądała turystyka w Sudetach, specjalnie w Karkonoszach w r. 1908. Nie mogła zaimponować autentycznym turystom z Tatr czy Karpat Wschodnich, jak nasza garstka członków AKT, toteż dr Jakubowski krzyczał na mnie wielkim głosem „Mietku, po co żeś nas między tych filistrów przyprowadził, uciekajmy stąd jak najprędzej, bo tu można ogłuchnąć od pijackiego wrzasku”.
I tak wytrzymaliśmy jakoś przez 3 dni, zwiedzając wodospady funkcjonujące tylko za opłatą 20 fenigów zarówno wysoko przy źródłach Elby, jak i nisko tuż pod Karpaczem czy pod Szklarską Porębą. W tych miejscowościach oglądaliśmy wcale dowcipne rzeźby, którymi ozdobione były wszystkie ławki i chodniki. Ale to nie wzbudziło w owym czasie naszego entuzjazmu Karkonoszami czy innymi grupami Sudetów.
Fragmenty wspomnień Mieczysława Orłowicza pochodzą z książki „Moje wspomnienia turystyczne”, wydanej w roku 1970 przez Zakład Narodowy im. Ossolińskich we Wrocławiu.
2 thoughts on “Piwo, parówki, kataryniarze, zielone papugi i białe myszy – czyli trzy dni w Karkonoszach”
Cóż, myślę, że ten raport opisuje masową turystykę, która istnieje obecnie w tak wielu miejscach. Ci „specjalni” turyści byli oczywiście obiektem satyry, nawiasem mówiąc, także w Niemczech. Opis podany przez polskich turystów, którzy byli gośćmi w Niemczech, jest jednak trochę bardzo uogólniający. Może panuje tu nastrój antyniemiecki? Opis podróży sprawia wrażenie, że polscy turyści są dobrzy, a Niemcy źli. “Nie mogła zaimponować autentycznym turystom z Tatr czy Karpat Wschodnich…” W tamtych czasach prawdziwymi wędrowcami byli także ci spokojni, którzy lubili przyrodę i stawiali czoła fizycznym wyzwaniom. Jednak po 1945 roku typowe niemieckie schroniska dla zwierząt były chętnie przyjmowane przez polskich turystów. I tak jest w Karkonoszach kilku (otyłych) wędrowców (bez względu na to, czy są Polakami, Czechami, Niemcami), którzy czasami są zbyt głośni, noszą nieodpowiednie ubrania i zostawiają śmieci w lesie. Otóż Krummhübel i Schreiberhau stały się Karpaczem i Szklarską Porębą, które niestety często stawały się zbyt zatłoczone i hałaśliwe. Ale to niestety efekty, gdy głównym celem jest zarobienie dużych pieniędzy przy dużej liczbie turystów. Problem w wielu regionach turystycznych na całym świecie.
… super artykuł 🙂 !!!
Comments are closed.